czwartek, 23 sierpnia 2007

20-22 lipca 2007

Przygoda w Outbacku (nie mylić z tytułem popularnego filmu ;-))

Już o czwartej jest pobudka! Wyruszamy na szlak w Outback, czyli do serca Australii. Przystanek pierwszy: Roma. Tak naprawdę zatrzymaliśmy się głównie, żeby zrobić zdjęcie w australijskim Rzymie i odwiedzić informację turystyczną. Okazało się, że Roma to miasteczko, w którym można wydobywać ropę. Niestety szyb wiertniczy nie był dla nas na tyle fascynujący żeby zrezygnować z dalszej podróży i wyruszyliśmy do Charleville. Za to drzewa butelkowe – nie mylić z baobabami – były super!

A drogi były takie zatłoczone... ;-)

Przystanek drugi: Charleville. Cosmic Centre, Bilby Show i Hotel Corones. Zacznijmy może od Bilbich, bo i od nich zaczął się nasz wieczór. Najpierw wysłuchaliśmy historii o ratowaniu Bilbych przez dwóch pasjonatów Franka i Petera. A poźniej – oglądaliśmy je na żywo. Zainteresowanych jak wygląda Bilby odsyłam do Wikipedii lub proszę oto jeden który dał się sfotografować ;-)
A tuż obok Bilbich można było zobaczyć kangurki. Były to jedyne "więzione" kangury podczas całej drogi. Stanowiły nie więcej niż 0,5% wszystkich widzianych przez nas w trakcie wycieczki kangurów ;-)

Po Bilby Show spieszyliśmy do Cosmos Centre na pokaz gwiazd na australijskim niebie. Wiemy już wszystko o krzyżu południa, konstelacjach, kraterach na księżycu, a przede wszystkim potrafimy je przywołać w pamięci, bowiem używaliśmy profesjonalnego teleskopu! Tego wieczora czekała nas jeszcze jedna atrakcja – nocleg w hotelu Corones Heritage Rooms. Do tej pory wspominamy ten nocleg. Czuliśmy się, jakbyśmy przeszkadzali komuś w pobycie w hotelu na początku wieku. Szczotki do włosów, wanny z tego okresu, łóżka krótkie, ale za to bardzo miękkie i te wspomnienia śpiących w nim gości. Wrażenia niezapomniane!

Tuż przed Cosmos Centre, gdzie jeszcze za dnia odbieraliśmy bilety.

No i hotel Corones ;-)


A tak wyglądało oglądanie gwiazd. Na szczęscie nie widać, że zęby latały z zimna ;-)

No i nasza kolacja. Po wszystkich atrakcjach urządziliśmy sobie mały bankiet ;-)
Przystanek trzeci: gdzieś na trasie do Cunnamulla. Marek wykazując się wielką cierpliwością zatrzymywał się przy każdym kaktusie, a my robiłyśmy zdjęcia kaktusa, kaktusa na czerwonej ziemi, pociągu drogowego, jeszcze jednego kaktusa i jeszcze jednej roślinki na czerwonej ziemi… ;-) Ale udało nam się dotrzeć w końcu do Cunnamulla, skąd po spotkaniu z tutejszym Fella pojechaliśmy na farmę Robin i Williego – Charlotte Plains.


Oczywiście lokalne piękności też zostały sfotografowane ;-)

I pociąg drogowy. Tam, gdzie kolej nie dochodzi...

My z Cunnamulla Fella!

I jeden ze sfotografowanych kaktusów ;-)

Brama do Charlotte Plains
Gospodyni Charlotte Plains, zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią nie było, w jej imieniu przywitała nas Mary. Mary oprowadziła nas po farmie – pokazała miejsce strzyżenia owiec, zawiozła do studni artezyjskiej, a następnie odprowadziła do Willego i… wielbłądów! Nie wiedziałyśmy, że w Australia jest jedynym miejscem na ziemi, gdzie można spotkać dzikie wielbłądy. Nasze, a w zasadzie Willego, nie były już dzikie (zostały udomowione przez Willego). Willy z wielbłądami zabrali nas na przejażdżkę wozem, a następnie zaprosili na niesamowita kolację. Było niezapomnianie! Szczególnie, jak w którymś momencie moja kitka zaczęła komuś smakować. Billy jednak zrozumiał, że włosy są niejadalne ;-)

Monika kontroluje jakość wełny. Podobno jest świetna w tym roku!

Przy studni artezyjskiej


Pierwsze spotkania oko w oko ;-)

Coraz bliższe spotkania...

I mój ulubieniec - Billy ;-)
Wszystko, co dobre szybko się kończy, szczególnie, jak chce się zapolować na opale w stolicy opali – Iowah. A że akurat odbywał się tam festiwal opali ;-) No cóż – przywieźć jeden mały kamyczek to przecież nie grzech, prawda?
Ale po drodze ;-) wstapiliśmy do Eula – miejsca, gdzie po raz pierwszy widzieliśmy mecz w polo i pomnik… poświęcony karaluchowi, który wygrał mistrzostwo świata, ale został przypadkowo zabity ;-)) Wielka szkoda! W Eulo odbywały się także mistrzostwa w polo. Pierwszy raz mielismy okazję zobaczyć książęcy sport! Poza tym zwiedziliśmy także wyschnięte błotniste bagna (oferujące widoki, z których niektóre na pewno znajdą się na ścianie w przedpokoju).
No i trzeba było wracać! Ale przez Toompine – miasto zamieszkałe przez dwie osoby – barmana i jego żone reklamujące się jako „pub without a town” i Quilpie – miasto, gdzie kończą się tory kolejowe. I wróciliśmy do Brisbane… drogą tysiąca i jednego kangura – Warrego Highway.


Pomnik Zwycięzcy Świata ;-)

Mecz w polo na przepięknej, czerwonej ziemi.

Błotniste bagna z niezapomnianymi widokami popękanej ziemi

Festiwal opali. Raj każdej kobiety!

I na pustyni. Typowy krajobraz przydrożny w tamtych okolicach.

Pub without a town ;-)

I zakończenie torów kolejowych ;-) Pociągi chyba niespecjalnie rozpędzają się w tej okolicy ;-)

Brak komentarzy: