czwartek, 19 lipca 2007

15 lipca

Pogromcy wielorybów
Już o 6 jest pobudka.... Życie pogromcy wielorybów nie jest łatwe. Najpierw pobudka, potem podróż samochodem, potem bujającą łódką, a potem rzut oka na humbaka, który ma nas delikatnie mówiąc w fiszbinach... I mimo, że humbaki znane są z wyskoków ponad wodę – nasze postanowiły tego dnia urządzić sobie leniwą niedzielę... Oglądanie wielorybów w Raju Surferów na Pacyfiku było jednak niesamowitym przeżyciem!
Ekipa wielorybników przed wyruszeniem na wyprawę ;-)
I ich okręt!
W oczekiwaniu na pierwsze wieloryby!
Takie widoki towarzyszyły nam podczas naszej wycieczki!
Pięknie, prawda?
Standardowe zdjęcie... Modelka nie była chętna do pozowania!
Ale czasem zdarzało jej się zagapić ;-)

Pacyfik, zwany spokojnym, nie był wcale tak spokojny i musieliśmy poczekać trochę, żeby zasiąść do naszego lunchu na plaży ;-)
A po lunchu – wygłodniali dzikich zwierząt, które trochę łatwiej jest zobaczyć pojechaliśmy do Wildlife Sanctuary, ale nie tego polecanego przez przewodnik, pod którym stało z 200 samochodów, tylko takiego, gdzie byliśmy jednymi z 20 odwiedzających. I okazało się być to strzałem w dziesiątkę! Przede wszystkim dlatego, że prowadziła do niego ścieżka wśród lasu mangrowego, który obfituje nie tylko w drzewa i słoną wodę, ale także rozliczne skorupiaki (nie udało nam się jednak pozbierać wystarczająco dużo owoców morza, żeby ugotować Paellę...). Okrzykom zachwytu nie było jednak końca ;-)
A potem – Bilbi, Platypus, Oposy, Myszoskoczek, Krokodyle, Cassowary, Nadrzewne Kangury... Jednym słowem Sanctuary ciekawsze pod względem gatunków zwierząt niż to, w którym byłyśmy w nasz drugi weekend, chociaż nie można było karmić kangurów... I mimo naszego postanowienia o minimalizacji ilości zdjęć, znowu zrobiłyśmy ich prawie dwieście...
Na szczęście o 5 zamykali i musieliśmy zostawić te sympatyczne zwierzątka (wcześniej otrzymując jednak kupon na darmowe wejście, bowiem nie mogliśmy uczestniczyć w żadnej prezentacjim które tam odbywają się praktycznie co godzinę) ;-) i udaliśmy się w drogę powrotną do domu... podczas której planowaliśmy już kolejny weekend...
Przed wejściem na szlak w Lesie Mangrowym

I Monika w lesie...
I przed wejściem do Sanctuarium ;-)

Kangur drzewny (tree kangaroo).
I nasz ulubieniec!

Dingo ;-)

I Pelikany, których nad Lake Mogerah nie udało nam się zobaczyć z bliska...

Krokodyle na podgrzewanej plaży (piasek faktycznie był podgrzewany - na zdjęciu widać przewody pod większym krokodylem) ;-))

I na odchodne jeszcze kangurki...

14 lipca

Pokonane przez… górę
Dzisiaj po raz pierwszy wypuściłyśmy się za miasto same – oczywiście samochodem. I pojechałyśmy do Glas House Mountains National Park – gór, które zostały tak nazwane przez mojego ulubionego odkrywcę od spraw Antypodów – kapitana Cooka. Naszą wycieczkę zaczęłyśmy od Lookout’u na cały park… i wyboru góry, na którą chcielibyśmy się wspiąć.
Ten biały - to nasz wehikuł czasu ;-)
Na punkcie widokowym ;-)
I wraz z Moniką ;-)
I pobliska ścieżka...
Nasi niemieccy koledzy z pracy bardzo polecali nam Mount Beerwah (556m) twierdząc, że nie warto przerażać się tym, co zobaczymy... Trochę zdziwiło mnie oczywiście, że Kim zapytała mnie czy mamy liny... Ale wszystko miało się wyjaśnić już niebawem. Nie dałyśmy się bowiem przestraszyć i pojechałyśmy do Mount Beerwah (w zasadzie Monika dowiedziała się o niektórych faktach tuż po tym, jak zobaczyłyśmy tabliczkę „For Experienced Climbers Only” ;-)) Początek był trudny, ale do przejścia... Gorzej było trochę dalej. Od razu zrozumiałyśmy dlaczego Kim pytała o liny – przed naszymi oczami urosła bowiem prawie pionowa skała w górę (i w tym przypadku „prawie” nie robi żadnej różnicy!). Będąc ambitne i twierdząc, że dlaczego mamy być gorsze od naszych niemieckich kolegów podjęłyśmy atak na szczyt. Niestety okazało się, że nasze buty – świetne nizinne obuwie, nie nadaje się do chodzenia po skałach – no może do zjeżdżania z nich tak... Po wyliczeniu równania ze zmiennymi złamana ręka, noga, piękny widok, doktorat... Postanowiłyśmy wybrać inny szlak.
Ale nie można powiedzieć, że nie probowałyśmy!
I troszkę szkoda, że się nie udało...

Druga z wielkich gór Mount Tibrogargan (364m) i jej szlak 4-klasy trudnosci (tylko o jeden niżej niż nasz poprzedni) - Trachyte circuit (5,6m), okazały się być bardziej przyjazne. Sam szlak był niesamowity – pokazywał bowiem całą różnorodność Glas House Mountains – lasy hodowlane, busz, magmowe skałki, strumyki z typową roślinnością bagienną i niezapomniane widoki na góry. Jednym słowem – stwierdziłyśmy, że warto było tu przyjechać!
Ale na naszej "przyjaznej górze" też było ładnie!
Nawet bardzo ładnie ;-)
I z takimi widokami...

Ale to jeszcze nie miał być koniec, mimo iż tak nam się wydawało... ;-) Bo była dopiero czwarta i mimo, że do zmroku została tylko godzina – nie chciałyśmy spędzić tego czasu tylko na kupowaniu ananasów...
A takie zdjęcia można zrobić z samochodu...
A oto i nasz Mount Tibrogargan ;-)

Przy wyjeżdzie z Glas House Mountains znajduje się niezbyt wysoka Mount Beerburrum (278m), oferująca widok na całe Glas House Mountains... Problem tylko w tym, że zeby dostac się na szczyt może nie sa potrzebne umiejętności wspinaczkowe, ale na pewno mocne serce. Pod taką górę jeszcze nie podchodziłyśmy! Ale... Chcieć to móc! Opłacało się! Widok faktycznie był niesamowity... Myślę, że pozostanie nie tylko na zdjęciach...

Ostatni rzut oka na góry i czas wracać do domu...

8 lipca

Śladami Aborygenów
No tak, niedosyt poprzedniego dnia pozostał... Sztuka Aborygeńska. Wyjeżdzając z Brisbane nie wiedziałyśmy jednak dokładnie dokąd tym razem los zabierze naszą czwórkę, a w zasadzie szóstkę – bowiem przyłączyli się do nas także znajomi Anetki i Marka – Monika i Łukasz. Głownym elementem wyjazdu była wizyta w regionie nazywanym O’Reilly – ze względu na położony tam ośrodek wypoczynkowy, jednak poprawna nazwa powinna brzmieć okolice Lamington National Park. Swoja wizytę zaczęliśmy od spaceru po szczytach drzew w lesie deszczowym „Tree-top walking adventure” i odkryliśmy, że nie wszystkie drzewa są z natury dobre... Ale do tego jeszcze wrócimy. Tuż obok naszej podniebnej ścieżki znajdował się najdziwniejszy ogród botaniczny, jaki widzieliśmy – bowiem trudno było stwierdzić na pierwszy rzut oka, kiedy ostatnio był w nim ogrodnik... A roślinki używały sobie w najlepsze – często ciężko było stwierdzić, gdzie zaczyna się roślinka oznaczona tabliczką, a gdzie kończy ;-)!
Wychodząc z tree top walk zauważyliśmy jednak coś ciekawego – grupe ludzi stojących pod drzewami z rękami wyciągnietymi ku górze i postanowiliśmy się przyłączyć ;-) Jak się okazało to wszystko miało na celu wabienie ślicznych kolorowych papużek, żeby mogły usiąść... na głowie ;-) Było bardzo wesoło!
Po drodze do O'Reilly...
I jeszcze jedno zdjęcie drogi... (tym razem z powrotu)
Wierzchołki drzew uwaga - nadchodzimy!
Kawałek trzeba było przejść jeszcze na ziemi...
A drzewa po drodze stawały się coraz bardziej imponujące!
Ale w końcu doszliśmy!
I warto było!
Bo można było się wspiąć...
...i zobaczyć takie widoki!
I Anetka z papużką ;-)
Biorąc przykład z papużek i my postanowiliśmy zjeść lunch i zastanowić się co dalej. Jako że temperatura nie była zbyt wysoka postanowiliśmy wrócić na niziny i pojechać do winiarni na wine-tasting ;-) Niestety wybrana przez nas winiarnia okazała się być miejscem wysoce komercyjnym, ale... oferującym także możliwość poszukania dziobaka w pobliskim strumieniu.
Winnica - obrazek, jak z Francji...
I strumień, w którym nie udało nam się znaleźć dziobaka...
Nie był to jednak nasz dzień... Zrezygnowani postanowiliśmy więc poszukać... Aborygenów i wybraliśmy się na jeden ze szlaków o nazwie Aboriginal Caves Track, który zaoferował nam widoki niesamowitych jaskiń, w których Aborygeni na pewno kiedyś mieszkali. Nie to jednak było na nim najbardziej emocjonujące – ale koala wiszący na drzewie nad przepaścią! Niesamowite po 3 tygodniach pobytu w Australii móc zobaczyć dzikiego koalę (niektórym nie zdarza się to nawet po roku)!
A oto i nasz dziki koala (jedno z 50 zdjęć...)
A na szlaku zawsze można spotkać znajomych (z pracy)!
I ukryć się w jaskini!
Powoli zaczęło się ściemniać...

Fig tree - drzewo, które niszczy inne drzewa oplatając je i doprowadzając do rozpadu.
I zachód słońca w lesie deszczowym...
Nasz spacer zakończył się późno... Bardzo późno... W zasadzie na tyle późno, że szukaliśmy naszego samochodu w totalnej ciemności ;-) Na szczęście pilot od alarmu okazał się niezastąpiony i mogliśmy zacząć podróż powrotną do naszego australijskiego domu.

7 lipca

Podróż do gwiazd
No cóż... Kiedyś trzeba było zacząć. Postanowiłyśmy rozruszać nasz biały samochód i sprawdzić, jak bardzo potrzebne jest ubezpieczenie i wsteczne lusterko. Okazało się, że nie bardzo... ;-)) Ale wszystko najprawdopodobniej dzięki polskim umiejętnościom czytania mapy (niestety Alex nie zostawił nam GPSa) i spokojowi Australijczyków, którzy tolerują pojazdy poruszające się wolniej niż wynosi dozwolona prędkość (swoją drogą limit 00 km/h na autostradzie to już lekka przesada).
Ale do rzeczy – bo przecież najciekawsze jest dokąd się wybrałyśmy. A więc pozostałyśmy w granicach adminitracyjnych miasta – i pojechałyśmy do Ogrodu Botanicznego, ale nie tego położonego w centrum, tylko stworzonego w latach 70. u podnóża Mount Coot-tha (tak – to dokladnie to samo miejsce, gdzie byłyśmy kiedyś na lunchu!).

Ogród przywitał nas niesamowitą różnorodnością – pachnącymi ziołami, japońskim ogrodem, roślinnością typowo australijską, kaktusami, paprociami i... drzewem bogaczy (drzewkiem czekoladowym). Po kilku godzinach w nim spędzonych na pewno nie mamy pewności, że zobaczyłyśmy wszystko, ale na pewno próbowałyśmy!
Monika w ogrodzie japońskim.
Ogród zapachów - trawa cytrynowa, drzewo curry i nasza rodzima melisa ;-)
Okazało się, że Aloes posiada bardzo ciekawe owoce!

I że drzewo, na którym rosną grejpfruty wygląda dokładnie tak samo jak to, na którym rosną pomarańcze ;-)

Z Ogrodu roztaczał sie niesamowity widok na Brisbane!


Teraz może będzie trochę lepiej widać ;-)
W lesie bambusowym ;-)
Pod palmami ;-)


Nad uroczym jeziorkiem...


Pod totemami przy jeziorku...


W australijskim buszu... I to wszystko w ciągu kilku godzin!

Około 15:00 postanowiłyśmy bowiem uciec z Ogrodu Botanicznego, tylko po to, aby dowiedzieć się gdzie należy szukać krzyża południa ;-) Tuż obok ogrodu znajduje się planetarium, gdzie obok zdjęć z teleskopu Hubble’a zobaczyć można ciekawe prezentacje i filmy, w tym prezentacje nieba nad Brisbane. Oczywiście przetestowałyśmy już nasze umiejętności w praktyce – i w razie czego nadajemy się na nawigatora z XVII wieku ;-)
Po Planetarium postanowiliłyśmy odwiedzić jeszcze szlaki bushwalking na Mount Coot-tha – w tym reklamowany szlak „Śladami Aborygenów”. Niestety Aborygeni byli współcześni, a współczesna sztuka jakoś nie leży w naszej estetyce... ;-) W każdym razie udało nam się znaleźć i dzieła bardziej zbliżone do naszych wyobrażeń o sztuce Aborygenów ;-)


Przed wyruszeniem na szlak...

Na szlaku ;-) Tutaj akurat bardzo nam się podobało!

I czas wracać do domu... Za nami kolejny interesujący dzień!