No cóż... Kiedyś trzeba było zacząć. Postanowiłyśmy rozruszać nasz biały samochód i sprawdzić, jak bardzo potrzebne jest ubezpieczenie i wsteczne lusterko. Okazało się, że nie bardzo... ;-)) Ale wszystko najprawdopodobniej dzięki polskim umiejętnościom czytania mapy (niestety Alex nie zostawił nam GPSa) i spokojowi Australijczyków, którzy tolerują pojazdy poruszające się wolniej niż wynosi dozwolona prędkość (swoją drogą limit 00 km/h na autostradzie to już lekka przesada).
Ale do rzeczy – bo przecież najciekawsze jest dokąd się wybrałyśmy. A więc pozostałyśmy w granicach adminitracyjnych miasta – i pojechałyśmy do Ogrodu Botanicznego, ale nie tego położonego w centrum, tylko stworzonego w latach 70. u podnóża Mount Coot-tha (tak – to dokladnie to samo miejsce, gdzie byłyśmy kiedyś na lunchu!).
Ogród przywitał nas niesamowitą różnorodnością – pachnącymi ziołami, japońskim ogrodem, roślinnością typowo australijską, kaktusami, paprociami i... drzewem bogaczy (drzewkiem czekoladowym). Po kilku godzinach w nim spędzonych na pewno nie mamy pewności, że zobaczyłyśmy wszystko, ale na pewno próbowałyśmy!
Monika w ogrodzie japońskim.
Ogród zapachów - trawa cytrynowa, drzewo curry i nasza rodzima melisa ;-)
Okazało się, że Aloes posiada bardzo ciekawe owoce!
I że drzewo, na którym rosną grejpfruty wygląda dokładnie tak samo jak to, na którym rosną pomarańcze ;-)
Z Ogrodu roztaczał sie niesamowity widok na Brisbane!
Teraz może będzie trochę lepiej widać ;-)
W lesie bambusowym ;-)
Pod palmami ;-)
Nad uroczym jeziorkiem...
Pod totemami przy jeziorku...
W australijskim buszu... I to wszystko w ciągu kilku godzin!
Około 15:00 postanowiłyśmy bowiem uciec z Ogrodu Botanicznego, tylko po to, aby dowiedzieć się gdzie należy szukać krzyża południa ;-) Tuż obok ogrodu znajduje się planetarium, gdzie obok zdjęć z teleskopu Hubble’a zobaczyć można ciekawe prezentacje i filmy, w tym prezentacje nieba nad Brisbane. Oczywiście przetestowałyśmy już nasze umiejętności w praktyce – i w razie czego nadajemy się na nawigatora z XVII wieku ;-)
Po Planetarium postanowiliłyśmy odwiedzić jeszcze szlaki bushwalking na Mount Coot-tha – w tym reklamowany szlak „Śladami Aborygenów”. Niestety Aborygeni byli współcześni, a współczesna sztuka jakoś nie leży w naszej estetyce... ;-) W każdym razie udało nam się znaleźć i dzieła bardziej zbliżone do naszych wyobrażeń o sztuce Aborygenów ;-)
Przed wyruszeniem na szlak...
Na szlaku ;-) Tutaj akurat bardzo nam się podobało!
I czas wracać do domu... Za nami kolejny interesujący dzień!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz