No tak, niedosyt poprzedniego dnia pozostał... Sztuka Aborygeńska. Wyjeżdzając z Brisbane nie wiedziałyśmy jednak dokładnie dokąd tym razem los zabierze naszą czwórkę, a w zasadzie szóstkę – bowiem przyłączyli się do nas także znajomi Anetki i Marka – Monika i Łukasz. Głownym elementem wyjazdu była wizyta w regionie nazywanym O’Reilly – ze względu na położony tam ośrodek wypoczynkowy, jednak poprawna nazwa powinna brzmieć okolice Lamington National Park. Swoja wizytę zaczęliśmy od spaceru po szczytach drzew w lesie deszczowym „Tree-top walking adventure” i odkryliśmy, że nie wszystkie drzewa są z natury dobre... Ale do tego jeszcze wrócimy. Tuż obok naszej podniebnej ścieżki znajdował się najdziwniejszy ogród botaniczny, jaki widzieliśmy – bowiem trudno było stwierdzić na pierwszy rzut oka, kiedy ostatnio był w nim ogrodnik... A roślinki używały sobie w najlepsze – często ciężko było stwierdzić, gdzie zaczyna się roślinka oznaczona tabliczką, a gdzie kończy ;-)!
Wychodząc z tree top walk zauważyliśmy jednak coś ciekawego – grupe ludzi stojących pod drzewami z rękami wyciągnietymi ku górze i postanowiliśmy się przyłączyć ;-) Jak się okazało to wszystko miało na celu wabienie ślicznych kolorowych papużek, żeby mogły usiąść... na głowie ;-) Było bardzo wesoło!
Po drodze do O'Reilly...
I jeszcze jedno zdjęcie drogi... (tym razem z powrotu)
Wierzchołki drzew uwaga - nadchodzimy!
Kawałek trzeba było przejść jeszcze na ziemi...
A drzewa po drodze stawały się coraz bardziej imponujące!
Ale w końcu doszliśmy!
I warto było!
Bo można było się wspiąć...
...i zobaczyć takie widoki!
I Anetka z papużką ;-)
Biorąc przykład z papużek i my postanowiliśmy zjeść lunch i zastanowić się co dalej. Jako że temperatura nie była zbyt wysoka postanowiliśmy wrócić na niziny i pojechać do winiarni na wine-tasting ;-) Niestety wybrana przez nas winiarnia okazała się być miejscem wysoce komercyjnym, ale... oferującym także możliwość poszukania dziobaka w pobliskim strumieniu.
Winnica - obrazek, jak z Francji...
I strumień, w którym nie udało nam się znaleźć dziobaka...
Nie był to jednak nasz dzień... Zrezygnowani postanowiliśmy więc poszukać... Aborygenów i wybraliśmy się na jeden ze szlaków o nazwie Aboriginal Caves Track, który zaoferował nam widoki niesamowitych jaskiń, w których Aborygeni na pewno kiedyś mieszkali. Nie to jednak było na nim najbardziej emocjonujące – ale koala wiszący na drzewie nad przepaścią! Niesamowite po 3 tygodniach pobytu w Australii móc zobaczyć dzikiego koalę (niektórym nie zdarza się to nawet po roku)!
A oto i nasz dziki koala (jedno z 50 zdjęć...)
A na szlaku zawsze można spotkać znajomych (z pracy)!
I ukryć się w jaskini!
Powoli zaczęło się ściemniać...
Fig tree - drzewo, które niszczy inne drzewa oplatając je i doprowadzając do rozpadu.
I zachód słońca w lesie deszczowym...
Nasz spacer zakończył się późno... Bardzo późno... W zasadzie na tyle późno, że szukaliśmy naszego samochodu w totalnej ciemności ;-) Na szczęście pilot od alarmu okazał się niezastąpiony i mogliśmy zacząć podróż powrotną do naszego australijskiego domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz