środa, 24 października 2007

26 października, dzień powrotu do Polski

Wyjazd. Do zobaczenia Australio!

Ten moment musiał kiedyś nastąpić. 4,5 miesiąca minęło, jak jeden dzień. No może góra dwa ;-) I zanim jeszcze opuścimy tę część świata wracając do polskiej rzeczywistości i tych wszystkich, którzy na nas czekają z utęsknieniem (bądź nie ;-) ), chciałybyśmy podzielić się kilkoma przemyśleniami i tym, co tworzy NASZĄ Australię. Tym, co na pewno pozostanie na zawsze w nas.

Australia była inna, ale…

...przypominała trochę Polskę (na trasie nr 160 w Victorii)…

…Mauritius (okolice Cairns)…

…Vancouver (no może na mniejszą skalę ;-))…
…Prowansję (na trasie między Canberra i Kościuszko
National Park)…

…Austrię (Kościuszko National Park)…
…Nową Zelandię (New South Wales – okolice Kościuszko National Park)…

I zaskakiwała swoją niepowtarzalnością…
Australia to plaże, plaże, plaże... (Manly Beach)

...i widoki na ocean (Great Ocean Road)...

...na klify (Noosa Heads)...

...i skały rozsiane w oceanie (Great Ocean Road, 12 Apostołów)

i nadmorskie portale - Great Ocean Road (The Arch).

Ale Australia to też Outback i tereny, na których wody nie ma aż tyle... (okolice Eulo)

...gdzie dobrze czują się wielbłądy... (Charlotte Plains)

...ale można też pograć w polo ;-) (Eulo)

Inna Australia to kraj wodospadów... (Springbrook National Park)

...które można oglądać z każdej strony! (McKenzie Falls, The Grampians)

Ale przede wszystkim to kraj Aborygenów - ich historii i kultury (The Grampians).

Kraj światowego dziedzictwa (Lake McKenzie, Fraser Island),

które zaskakuje swoją różnorodnością (Daintree National Park).

Kraj gór, choć bywa nazywana najbardziej płaskim kontynentem świata (Trzy siostry, Blue Mountains, NSW)

...kraj pustyń (tu akurat Fraser Island)

Kraj wielu kolorów w wodzie (Wielka Rafa Koralowa)...

...i na lądzie (Bribie Island, QLD).

Niesamowitych Jaszczurek (Lace Monitor w Noosa Heads National Park).

I koali tuż nad głowami (na parkingu na Great Ocean Road).

O lokalnych wróblach nie zapominając! (kampus Macquarie University)

Kraj niesamowity - bardziej niż ten zachód słońca!
Marzenia. Australia dała nam nowe, zabierając inne. Pozwoliła zrozumieć wiele kwestii, ale także i postawiła wiele nowych pytań, na które trudno znaleźć odpowiedź. Na pewno jednak pozostawia nas bogatszymi. O doświadczenia, przemyślenia i wspomnienia. Wydawało nam się, że przyjeżdżamy tu zrealizować jeden cel (którego nota bene nie zrealizowałyśmy ;-) ). Ale za to udało nam się o wiele więcej, choć nad realizacją niektórych zamierzeń trzeba jeszcze trochę popracować :-)

Przejdźmy jednak do najważniejszej kwestii. Przyjaciele. Tak, Nasza Australia, to przede wszystkim ludzie i chwile, które zawsze będziemy pamiętać. Bez nich ten kraj nie byłby tak piękny. Kilometry w samochodzie, kilogramy w kuchni, niezapomniane chwile przy herbatce… I to poczucie, że zawsze możemy na nich liczyć. Dziękujemy Wam! Bardzo!


I pamiętajcie: MY TU JESZCZE WRÓCIMY! :-)

21 października

Złoty medal!

No tak… Pierwszym pytaniem, które zadaje się osobie wracającej z Sydney jest – widziałeś operę? A drugim…? Oczywiście – pytanie o Park Olimpijski. Dlatego jeszcze przed wyjazdem postanowiłyśmy zawalczyć o miejsce na podium…
Park Olimpijski w Sydney położony jest kawałek od Centrum – ale w mieście. Dojazd do niego jest naprawdę wygodny – bowiem pociągiem miejskim. Park jest obecnie miejscem wielu imprez sportowych i to nie tylko dla sportowców wyczynowych, ale i dla przeciętnego mieszkańca Sydney. My trafiłyśmy na Festiwal Rowerowy ;-)
Najważniejszym punktem programu wycieczki do wioski olimpijskiej powinna być wizyta na stadionie olimpijskim! I była. Stadion jest niesamowity, a przemyślano w nim wszystko – od dachu, który w każdym momencie może zostać całkowicie zamknięty, przez szyny umożliwiające zmianę geometrii boiska, wielkie zbiorniki na wodę umożliwiające zbieranie deszczówki… do rur rozprowadzających piwo po całym obiekcie dla lepszej obsługi gości. W trakcie wycieczki po stadionie podąża się krokami sportowców – tych z Olimpiady w roku 2000 i tych, którzy dzisiaj rozgrywają mecze na tym stadionie. I na każdym kroku podziwiać można to, jak wszystko zostało dokładnie przemyślane. I najważniejsze! Stadion zbudowano w trzy lata i… nie wykorzystano całego zaplanowanego budżetu ;-))

A oto i stadion!

I my w rolach głównych ;-)

I Monika w miejscu, gdzie wypisani są członkowie ruchu olimpijskiego, sponsorzy i sportowcy!

Po wycieczce po stadionie wybrałyśmy się na spacer po wiosce olimpijskiej w poszukiwaniu znicza i oczywiście w celu obejrzenia okolic. A okolice są niesamowite – las mangrowy, parki, a obiekty stworzone jak z jednego szablonu wtapiają się w zieleń. Można powiedzieć, że wioska olimpijska zrobiła na nas wielkie wrażenie. Świetnie zorganizowana, a jednocześnie kameralna, arena wielkich imprez sportowych, a jednocześnie miejsce gdzie spacerują kaczki z małymi. No dobrze od niedzieli już nie kaczki ;-)
Ach! Znalazłyśmy też znicz olimpijski ;-)

I polskich złotych medalistów ;-)
I ujął nas las mangrowy, a w nim wraki statków zamieszkane przez ptaki...

I jeszcze jedno zdjęcie z lasem mangrowym ;-)

Ostatni rzut oka... i do domu!

A po drodze przyłączyła się do nas wesoła gromadka ;-))

20 października

For experienced climbers only!

6 rano. Słońce wstało i my też. Pora wyruszyć na szlaki – żeby zobaczyć jak najwięcej w najbardziej fascynującym Parku Narodowym Victorii (wg Lonely Planet). Byłyśmy zachwycone!
Swoją wycieczkę zaczęłyśmy od krótkiego szlaku na Grand Canyon. Najpierw troszkę szukałyśmy szlaku (bowiem strzałki wyrysowane były na skałkach) i zastanawiałyśmy się, w którym miejscu jest on „easy”, skoro normalnego człowieka przyprawia o zadyszkę po pierwszych 10 minutach. Ale dotarłyśmy na górę i zaczęłyśmy podróż na szczyt niesamowitym kanionem! A te widoki!


I dwie siostry tym razem (trzy były w Blue Mountains ;-))
Kolejnym punktem naszego programu była wizyta na tzw. lookouts – Boroka Lookout, Reed Lookout (choc o nazwe panuje pewien spór) i Balconies. I te widoki… Każdy z nich inny i każdy mogłby zostać umieszczony w kalendarzu pokazującym niesamowite miejsca w Australii (planujemy wydać taki kalendarz ;-)).

Stamtąd udałyśmy się pod wodospad McKenzie Falls. Pod wodospad, bowiem z dwóch dostępnych ścieżek wybrałyśmy tę z dużą ilością schodów – lubimy bowiem czuć serce w uszach ;-) Nawet jednak 300 schodów jest warte czucia drobinek wody na twarzy gdy stoi się przed wielkim wodospadem. Rewelacja!
A że z McKenzie Fallus było blisko nad Lake Wartook… To postanowiłyśmy zobaczyć, jak wygląda z bliska zbiornik retencyjny. I spotkałyśmy tam prawdziwy dąb! Chyba nam już się tęskni do Polski…
Nasz dąb...
Druga część naszej wyprawy nosiła tytuł „Śladami aborygenów”. Zajrzałyśmy do schronień Ngamadjidj, Gungurn Manja i Billimina i oglądałyśmy malowidła pozostawione tam przez rodowitych mieszkańców tych ziem. Były zdecydowanie inne niż znane nam już z Brisbane Water National Park, czy ścieżki w Bondi i bardziej odpowiadały temu, czego się spodziewałyśmy. Poza tym ciekawie było zobaczyć miejsca w jakich mieszkała i spotkała się prawowita ludność tych ziem.
W ostatnim miejscu zostałyśmy jednak zaskoczone podwójnie. Nie tylko przez niesamowitą skałę nad naszymi głowami, ale i… kolczatkę! Prawdziwą, australijską kolczatkę. Trzy razy większą od jeża, czarną, ze złotymi igłami poruszajacą się po lesie jak gdyby nigdy nic… A my oczywiście za nią ;-))
(z lewej strony przy grubej gałęzi na ziemi...)
A potem do… Sydney czas wracać. Miałyśmy jeszcze plan awaryjny, jakby zostało nam zbyt wiele czasu ;-) Niestety nie miało to miejsca i grzecznie wróciłyśmy na lotnisko oddając samochód 30 minut przed terminem ;-) Tak, tak – nawet nam może się to zdarzyć! Na koniec okazało się, że na lotach krajowych nie obowiązuje przepis o 100ml kosmetykach… Och, gdyby tak mogło być w Europie! Nie byłoby problemu na lotnisku w Galway ;-))