Główny cel naszej podróży. Miałyśmy wstać rano i zapolować na dziobaki, ale... padało! Po raz pierwszy deszcz próbował pokrzyżować nasze plany, ale spowodował jedynie, że zostałyśmy dłużej w łóżkach ;-)
O 9 wyruszyłyśmy jednak na szlak w Carnarvon Gorge. Miejscu zamieszkałym kiedyś przez Aborygenów, gdzie mały strumień o nazwie Carnarvon Creek wyrzeźbił kanion o niesamowitej strukturze w biało-żółtych skałach. My z całej palety dostępnych tam szlaków postanowiłyśmy wybrać szlak widokowy. I...było ciężko wdrapać się na szczyt kanionu. Szczególnie, że przeszkadzały nam dzikie kangury w ostatniej chwili przeskakujące nam drogę ;-) Ale w pewnym momencie zrezygnowały. Tak naprawdę wtedy kiedy naszym oczom ukazała się tabliczka z ostrzeżeniami przed dalszą trasą. Ale my z naszą kondycją, sercem podchodzącym do gardła i ciśnieniem krwi takim, że szumiało w uszach… Do tego zacinający deszcz, skalne schodki, drabiny - prawie jak w Tatrach (no dobrze nigdy nie byłam, ale słyszałam…). Udało się jednak! Zmęczone, ale szczęśliwe, oblepione przez błoto (bo oczywiście padać przestawało tylko na chwile) doszłyśmy na szczyt, gdzie naszym oczom ukazał się niesamowity widok! Warto było!
Pełna determinacja naszych zdobywców ;-)
Przez mosty...
Przez mosty...
Tereny zamieszkałe przez miejscowych...
Podchodząc pod wielkie góry...
Tak wyglądają nasi podróżnicy!
Hurra! A potem mokre zdecydowałyśmy się jeszcze na krótki szlak, który byłby dużo bardziej urokliwy gdyby nie ten deszcz... I tak skończyła się nasza wycieczka do Carnarvon Park. No może jeszcze sałatka z tuńczyka w samochodzie i szukanie kolejnej stacji benzynowej czas było zacząć ;-) No i kolejne 800 km, tym razem w deszczu, ale zakończone dojechaniem do domu jeszcze przed północą. Spać!!! No i medal z mandarynki dla kierowcy ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz