Najpierw zakupy… Nawet jeśli ma się sporo nadbagażu, zawsze do ręki można wziąć dodatkową rolkę zawierającą… obraz malowany przez rodowitych Aborygenów ;-) Ale żeby go znaleźć (o sklepach z pamiątkami nie wspomnę) trzeba przemierzyć pół miasta przechodząc przez Hyde Park, oglądając katedry, budynki rządowe, ratusz… Z pogłaskaniem dzika włącznie! Czasem jednak ma się troszkę szczęścia, wejdzie w nie te drzwi, w które trzeba… i upragniona tutka może zostać dołączona do mającej już 25kg walizeczki.
I dzik przynoszący szczęście!
I Hyde Park w Sydney
I Hyde Park w Sydney
Oraz Budynek Rządowy ;-)
I opera. No zasłaniam ją trochę, ale mogę chyba ;-)
I opera. No zasłaniam ją trochę, ale mogę chyba ;-)
A potem – czas na plażę… No oczywiście nie po to, żeby się na niej położyć, a przejść kilka kilometrów wybrzeżem. Bondi Beach. Jedno z miejsc, które trzeba zobaczyć. Ale nie sama plaża jest tu najważniejsza (dla nas nie były to także okoliczne knajpki). Ale deptak nad oceanem oferujący nie tylko niesamowite widoki na ocean z klifów, ale i aborygeńskie malunki, które niektórzy starali się poprawić. Niestety zmrok postanowił uniemożliwić nam przebycie całej trasy do Congee – ale… i tak było pięknie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz