wtorek, 23 października 2007

31 sierpnia - 2 września

Fraser Island

Czas zacząć korzystać z przysługującego urlopu! Więc wzięłyśmy jeden dzień wolnego i… pojechałyśmy na trzydniową wycieczkę na Fraser Island. Wyspę, która mogłaby predestynować do zostania najpiękniejszą wyspą świata (zresztą znajduje się ona na liście Światowego Dziedzictwa). Wybrałyśmy się tam z „wycieczką” tzn. Wesem (naszym przewodnikiem – typowym surferem), Cath, Ela, Hansem i Dannym. Grupa może nie duża, ale za to żądną wrażeń! Pierwszy przystanek: Rainbow Beach. I szok. Z naszej pięknej plaży po sztormie nie zostało nic. Dzisiaj nie mogłybyśmy już zrobić takiej wycieczki, jak dwa tygodnie temu… Jaka szkoda…

No, ale trzeba przedostać się na Fraser! Promem, bo innej drogi nie ma...

Przystanek drugi: Dillie Village. Nasza baza wypadowa. Wybór namiotu. Zaciągnięcie materaca. Krótkie spodenki… I podbój wyspy czas zacząć (chyba mamy zdjęcia tylko pięknego drzewa stojącego po środku obozu...)!
Przystanek trzeci: Lake Wabby. Jeśli ktoś myśli, że można na nie pojechać samochodem – to się grubo myli… Lake Wabby jest urokliwym jeziorkiem, do którego trzeba iść pieszo przez 2km po pustyni. A że nie jest łatwo ;-) Ale za to każdy zostanie wynagrodzony! Nie tylko widokiem, ale i możliwością kąpieli!
A droga nie jest łatwa i to nie dlatego, że wyboista...



Ale Lake Wabby!

Aż się prosi by do niego wskoczyć (szczególnie, że nie ma krokodyli ;-))!


A w drodze powrotnej… zawsze można spotkać Dingo! Małego (wydawało nam się, że dingo jest troche wiekszy) nieagresywnego australijskiego stworka ;-)

Kieliszek szampana?
Kolejny dzień. 8:00 siedzimy już w samochodzie. I może nawet nie spóźnilibyśmy się po Ellę i Hansa, gdybyśmy nie zapomnieli… lunchu.
A zmierzamy mniej więcej tak - po tutejszej autostradzie! Ktoś wspominał o jakości dróg w Polsce ;-))? (To atrakcja turystyczna ;-))

Ale po chwili zwarci i gotowi zmierzamy już w kierunku pierwszego punktu naszej podróży: Eliah Creek, którym trzeba się… przejść. Cała zabawa polega na tym, że podąża się wzdłuż strumienia i w pewnym miejscu po prostu wchodzi się do niego i nim podąża w kierunku oceanu. A że czasem jest głębiej, czasem płycej ;-) to i zabawa była przednia!
Przystanek drugi: Pinnacles Coulored Sands. Niestety ścieżka została poważnie zniszczona przez sztorm i mogliśmy podziwiać je jedynie z pewnej odległości. Pinnacles są fragmentami klifów na których widać tę niesamowitą tęczę, którą podziwiałyśmy już na Rainbow Beach.


Jak widać faktycznie wszyscy świetnie się bawią!


Stamtąd Wes zabrał nas na Indian Head. W domyśle mieliśmy poszukiwać rekinów i żółwi, ale po sztormie piasek w wodzie jeszcze nie opadł, więc żółwi nie znaleźliśmy, za to siedząc na skałce opaliliśmy się nieziemsko… Na krótkie spodnie, okulary przeciwsłoneczne i dekolt w serek ;-) Jak zwykle…
Z Indian Head roztaczał się za to niesamowity widok!

Potem drugie śniadanko, a po nim Champagne Pools, czyli wyrzeźbione w skale przez ocean baseny, do których wpadająca woda wpuszcza tysiące bąbelków dokładnie tak, jak w kieliszku szampana… Kąpać się w szampanie ;-) Mimo, że do najcieplejszych nie należał!

I znów wszyscy w wodzie ;-)
W drodze powrotnej wstąpiliśmy jeszcze na Mareno Shipwreck. Statek z historią. Pływał jako statek pasażerski (bardzo szybki zresztą) pomiędzy Australią a Nową Zelandią, w trakcie pierwszej wojny spełniał nawet rolę szpitala polowego (http://www.tourfraserisland.com.au/shipwreck.php). Potem zakupili go Japończycy żeby przerobić na konserwy, żyletki, albo coś… Ale przyszedł sztorm, a Maheno postanowił udać się na zasłużoną emeryturę na Fraser. I tam już pozostał ;-)
I prezentuje się rewelacyjnie!


Każda inna wycieczka po Fraser w tym miejscu skończyłaby swoje przygody. Ale nie my! My poszliśmy jeszcze na spacer do Rainbow Gorge. I wiemy już skąd wzięło się angielskie słówko „gorgeous”. Piasek w wyniku działania wody uformował takie formy, o jakich nam się nawet nie śniło! Trafiliśmy do miejsca, które było zgodne z naszym wyobrażeniem największej piaskowej wyspy świata!

To wszystko piasek...

To też...


I jeszcze tylko na koniec… taka drobna myśl. Może tu i pięknie, ale w Polsce miało miejsce coś, w czym powinnam była uczestniczyć…

Czyszczenie srebra

Fraser ma wiele twarzy. Po całym dniu spędzonym na plażach, w strumieniach i oceanie Wes zabrał nas do doliny Gigantów i na ścieżkę w lesie tropikalnym. Tak inne było to oblicze Fraser od piaskowych wydm i plaż. Tętniący życiem las tropikalny i jego Królewskie Paprocie – największy i najbardziej unikalny gatunek paproci na świecie.

A ze względu na interesującą opaleniznę - dzisiaj zdjęcia jedynie w okularach ;-)

Stamtąd wybraliśmy się poczyścić srebro nad Lake McKenzie. Krystaliczny biały piasek (faktycznie świetnie nadający się do czyszczenia srebra) i piękna błękitna woda. Spójrzcie tylko na te zdjęcia!

A potem jeszcze raz podróż plażową autostrada na drugi koniec wyspy, prom, podróż przez piaski Great Sandy National Park i… powrót do Brisbane. Dlaczego ten weekend musiał się skończyć?


Takimi drogami się tutaj jeździ!

Ale za to spotyka takie widoki ;-)

A czasem można podejść naprawdę blisko...

Brak komentarzy: