środa, 24 października 2007

20 października

For experienced climbers only!

6 rano. Słońce wstało i my też. Pora wyruszyć na szlaki – żeby zobaczyć jak najwięcej w najbardziej fascynującym Parku Narodowym Victorii (wg Lonely Planet). Byłyśmy zachwycone!
Swoją wycieczkę zaczęłyśmy od krótkiego szlaku na Grand Canyon. Najpierw troszkę szukałyśmy szlaku (bowiem strzałki wyrysowane były na skałkach) i zastanawiałyśmy się, w którym miejscu jest on „easy”, skoro normalnego człowieka przyprawia o zadyszkę po pierwszych 10 minutach. Ale dotarłyśmy na górę i zaczęłyśmy podróż na szczyt niesamowitym kanionem! A te widoki!


I dwie siostry tym razem (trzy były w Blue Mountains ;-))
Kolejnym punktem naszego programu była wizyta na tzw. lookouts – Boroka Lookout, Reed Lookout (choc o nazwe panuje pewien spór) i Balconies. I te widoki… Każdy z nich inny i każdy mogłby zostać umieszczony w kalendarzu pokazującym niesamowite miejsca w Australii (planujemy wydać taki kalendarz ;-)).

Stamtąd udałyśmy się pod wodospad McKenzie Falls. Pod wodospad, bowiem z dwóch dostępnych ścieżek wybrałyśmy tę z dużą ilością schodów – lubimy bowiem czuć serce w uszach ;-) Nawet jednak 300 schodów jest warte czucia drobinek wody na twarzy gdy stoi się przed wielkim wodospadem. Rewelacja!
A że z McKenzie Fallus było blisko nad Lake Wartook… To postanowiłyśmy zobaczyć, jak wygląda z bliska zbiornik retencyjny. I spotkałyśmy tam prawdziwy dąb! Chyba nam już się tęskni do Polski…
Nasz dąb...
Druga część naszej wyprawy nosiła tytuł „Śladami aborygenów”. Zajrzałyśmy do schronień Ngamadjidj, Gungurn Manja i Billimina i oglądałyśmy malowidła pozostawione tam przez rodowitych mieszkańców tych ziem. Były zdecydowanie inne niż znane nam już z Brisbane Water National Park, czy ścieżki w Bondi i bardziej odpowiadały temu, czego się spodziewałyśmy. Poza tym ciekawie było zobaczyć miejsca w jakich mieszkała i spotkała się prawowita ludność tych ziem.
W ostatnim miejscu zostałyśmy jednak zaskoczone podwójnie. Nie tylko przez niesamowitą skałę nad naszymi głowami, ale i… kolczatkę! Prawdziwą, australijską kolczatkę. Trzy razy większą od jeża, czarną, ze złotymi igłami poruszajacą się po lesie jak gdyby nigdy nic… A my oczywiście za nią ;-))
(z lewej strony przy grubej gałęzi na ziemi...)
A potem do… Sydney czas wracać. Miałyśmy jeszcze plan awaryjny, jakby zostało nam zbyt wiele czasu ;-) Niestety nie miało to miejsca i grzecznie wróciłyśmy na lotnisko oddając samochód 30 minut przed terminem ;-) Tak, tak – nawet nam może się to zdarzyć! Na koniec okazało się, że na lotach krajowych nie obowiązuje przepis o 100ml kosmetykach… Och, gdyby tak mogło być w Europie! Nie byłoby problemu na lotnisku w Galway ;-))

Brak komentarzy: